piątek, lipca 11, 2014 0

Broughshane mały podróżnik



Wizyta na mototeście, która spowodowała nasze szybkie rozruszanie rano przebiegła pozytywnie. Hurra! Postanowiliśmy to uczcić i zaraz po ćwiczeniach Tibora w siłowni pojechaliśmy prosto przed siebie, dosłownie. Wysiedliśmy na lody w pobliskiej miejscowości Broughshane, było tak ładnie i ciepło, że szliśmy dalej wzdłuż jedynej głównej ulicy i przy samym jej końcu zauważyliśmy mały park ze starym młynem. Już idąc w stronę tego miejsca, dało się zauważyć, że przez miasteczko przepływa wiele strumieni. Obejrzeliśmy młyn w stylu cottage, i spacerowaliśmy najpierw po tej zadbanej przez miasto części. Póżniej idąc  z nurtem wody, za namową Tibora, dotarliśmy do już naturalnie rozwiniętej części parku, przez którą wiodą do różnych stref zamieszkania wytworzone przez mieszkańców ścieżki i kładki. Wszystko pod znakiem Butterfly Haven, który jest przewodnim w tym mieście. 



Dla mnie oznacza dosłownie to, co mieszkańcy otrzymali od natury w miejscu gdzie mieszkają, i że jest to poniekąd też Ich zasługa, gdyż nie zniszczyli tego raju, a umożliwili dalszy rozwój. Ciekawe jest to, że udało Im się ułatwić dotarcie do swoich domów, bez likwidacji wszelkich żyjących tam roślin a tym samym zwierząt. To jest tak oryginalne, bo na pierwszy rzut oka przejeżdżając autem zauważyć tego nie sposób, a wystarczy wejść w głąb aby to zrozumieć. My znaleźliśmy też swój raj i naszą rodzinną ławeczkę, na skraju jednej ze ścieżek. Jest ich sporo, można chodzić błądząc. Z kolei dla tych co już znają teren -lub przejrzą mapkę (jak mój Kochany), teren jest tylko frajdą w przechadzkach.



Wówczas takie ławeczki służą do relaksu  i wsłuchiwania się najpierw w śpiew ptaków i szum wody, aby potem zatonąć we własnych przyjemnych myślach. Zupełnie inaczej, rzecz ma się po drugiej stronie wejścia do Parku, co Tibor trochę zataił przede mną, oglądając mapkę, i chcąc sprawić mi popołudniu niespodziankę. Ponieważ On wie, i zna mnie już na tyle, że dla mnie wycieczek nigdy nie za wiele. Wystarczy jedno słowo i jestem gotowa do drogi, aby poznawać świat i łaknąć powietrze. Powietrze jest nam wszystkim potrzebne, szczególnie naszemu rozwijającemu się synkowi. Jednak dla Niego takie podróże będą dostrzegalne za kilka lat, kiedy będzie w stanie je zapamiętać i zrozumieć. 

Ale my dorośli dostrzegamy i rozumiemy potrzeby naszego dziecka i w związku z tym po dwóch godzinach przechadzki zjechaliśmy do domu na obiad i na popołudniową drzemkę synka, po której zawsze budzi sie uśmiechnięty i pełen energii. Nam też energii nie brakuje, Tibor już trzeci dzień z rzędu jest w domu, a ja jakoś rzadko czuję zmęczenie.. Odpukać :) To się chyba nazywa witalność? Ku radości moich chłopaków po raz kolejny jestem gotowa, jeden wyspany, drugi najedzony do syta, ja jestem na diecie... Na szczęście w nocy już dobrze śpię, kolejne trzy zębolki wydobyły się ostatecznie. Więc po usłyszeniu propozycji mojego kochanego już byłam uradowana na powrót do parku.


Rzeczywiście opłaciło się, bo po drugiej stronie znajduje się taki mały wodny świat i zwierzyniec. Głównie zamieszkały przez ptactwo, a zadbany z zamiłowania przez starszych mieszkańców miasteczka. Ptaszki dumnie maszerowały to za płotem, to przed nami i prezentowały swoje wdzięki :) Przy wyjściu ustawiony jest tron, na którym ulokował się Alexander ucinając sobie pogaduszki z Panią Kaczką i chyba kazał Jej ładnie kwakać, bo zaraz po tym dało się słyszeć jej trajkotanie. 


I w ten sposób dotarliśmy do wyjścia. Idąc, znów obok płynął strumień i po drugiej stronie widać było posiadłości ludzi, i cudowne zejścia do wody, jak z bajki. Były takie urocze, że chciałam zrobić zdjęcia, jednak pohamowała mnie świadomość o prywatności tych rodzin. Końcowy etap naszej wycieczki stanowił plac zabaw, ta część dla najmłodszych, bo są tutaj też miejsca do gry dla młodzieży. Na placu zabaw oczywiście na start była bujawka, a zaraz potem koniki na biegunach, na których Alek bardzo wariował, aż zrobił się niepokorny i strasznie się 'rozbrykał' i wówczas tata zabrał go na ćwiczenia. 



Dał Mu niezły wycisk i okazało się, że nasz synek ma bardzo silne rączki. Wszystko odbywało się przy odpowiednim zabezpieczeniu i na niewielkiej wysokości. Jednak, gdy tata zrobił poprawkę pomimo uśmiechu synka postanowiłam zakończyć 'maraton'. Zresztą w pobliżu 'Irysi' rozpalili ognisko, i zaczął do nas docierać dym z paleniska. Jutro wielkie święto narodowe i rozpoczynają się obchody protestanckie w Ballymenie i nie tylko.



Znajdziesz mnie tutaj

Copyright © 2017 weekendownik